Podróż do Luang Prabang z Vientiane miała cechy charakterystyczne dla azjatyckiego żartu jakim jest transport publiczny 🙂
Wiedząc iż 300km trasa może zająć 10 godzin (trwała 12h), zabukowaliśmy sobie sleeping busa, którego zady i walety poznaliśmy już w Wietnamie, by jako tako funkcjonować następnego dnia. Oczywiście gdy mieliśmy już jechać na dworzec autobusowy dostaliśmy informację, że jest overbooking i albo zwykły autobus albo nic. Nic nas nie interesowało, więc wzieliśmy coś.
Busik stworzony chyba przez projektantów ryanaira miał około 10 cm na nogi, jak najszybciej zajęliśmy więc z dwójką młodych niemców siedzenia na krawędzi by mieć gdziekolwiek podziać kulasy. Na dachu wylądowały nasze plecaki wraz z dwoma skuterami i klasycznie paczkami do wiosek po drodze.Wyruszylismy oczywiście z małym opóźnieniem na wspaniałe Laotańskie drogi.
Kilka łyków whiskey i przestało przeszkadzać ciągłe samotłuczenie się butelką w głowę laotanina obok czy też jego kolegi wybijającego sygnetem jakąś jemu tylko znaną melodię o coś metalowego przy siedzeniu, nie mówiąc już o naciągniętych mięśniach kręgosłupa by mieścić się na małych fotelach.
Jakoś po dwóch godzinach z lekkiego półsnu wyrwał nas znajomy dzwiek „tszt bdum tur tur tur tur..”. Poszła opona. Kierowca wraz z dwójką swych przydupasów ochoczo przystąpili do napraw, działając sprawnie jak ekipa mclarena. 20 minut później turlaliśmy się wesołym busem dalej.
Nie był to bynajmniej koniec przygód związanych z naszym środkiem transportu. 7h więc ok 200km od Vientian, w środku dżungli oraz nocy, nasz rzuczek odmówił współpracy. Siadł, padł i kropka. Minion z kałasznikowem wypuścił nas na zewnątrz gdzie każdego pasażera czekało wypuszczenie z siebie westchnienia zachwytu
Wokół kompletna ciemność, na niebie morze gwiazd i wyraźnie widoczna droga mleczna, zero zanieczyszczenia światłem oraz tysiące świerszczy dające podkład dźwiękowy wraz z głuchym hukiem wodospadu z oddali. Pięknie.
Wraz z germanami legliśmy w pewnej odległości przed busem by podziwiać ujmujące piękno środka nicości, podczas gdy kierowca ze stewardamj wzięli się za remont silnika.
Najpierw poszły w ruch narzędzia najbardziej oczywiste, więc rozpoczęło się dudnienie młotków i brzęk kluczy w półmroku małej latarki. Gdy podstawowe narzędzia zawiodły, czas było wytworzyć własne, więc kolejne stukanie i zgrzytanie poniosło się przebijając przez dźwięki dżungli wokół.
Gdy rozpoczęła się produkcja części zamiennych odpłynąłem już, leżąc na rozgrzanym upalnym dniem asfalcie (dzięki jah za asfalt!).
Akcja trwała jakoś koło godziny może, gdy ze snu wyrwało mnie „ok! To bus”, po kilku próbach odpalenia w końcu zaskoczył.
Zatrzymywaliśmy się jeszcze kilkukrotnie by nabrać wody, która podczas jazdy wlewana była do chłodnicy przez otwarty na stałe właz silnika w środku.
Ot, kolejna wycieczka azjatyckim busem. Zmęczeni, niewyspani, martwi w środku ale i szczęśliwie głupkowato uhahani dotarliśmy do pięknego Luang Prabang.