Phnom Penh, dotarcie.
KambodżaKambodża przywitała nas przyjemnym ciepłym deszczem. Z lotniska facet o imieniu Sim ( „hi, my name is sim, you know, like sim card hihi”) przywiózł nas do airbnbowanego hotelu, który okazał się 12 piętrowym gmachem z restauracją na górze. Miło, czysto (a jak na azję to wręcz sterylnie), 11 piętro i cisza.
Kilkanaście godzin siedzenia na tyłkach w samolotach i lotniskach wygoniło nas na spacer nad mekong.
Oczywiście zamawiając spanie oszukała mnie skala mapy i myśląc, że robię rezerwacje w centrum – tak naprawdę wzieliśmy jakieś 3km dalej, no cóż 🙂
Waterfront noca zrobił wrażenie, olbrzymia rzeka, deptak, kawiarnie, puby i restauracje co krok. O dziwo nawet nie wszedzie kiczowato i ogólnie dość czysto!
Na kolację przy starym rynku ściągnął nas lokal z najbardziej miejscową klientelą. Chrupiący spicy chicken, który wypalił mnie na pół godziny i genialny wołowy lok lak, potwierdziły kolejny raz, że trzeba jeść tam gdzie azjaci. Kulinarnie Kambodża przywitała nas super.
Powrót do hotelu tuktukiem (1$ wszędzie), nabycie małych puszek angkora i kart sim pod domem, porządne odkażanie balantyną i w końcu padnięcie na ryj po całej podróży i przywitaniu Kambodży.