Koh Rong Sanloem
KambodżaKhong Rom Samloem jest niewielką wyspą (25km2) odległą o 30 minut drogi szybką łajbą od Sihanoukville.
Palmy. Bialutki drobny piasek. Woda o temperaturze zupy o pięknym szmaragdowym odcieniu. Doskonała pogoda i.. kompletnie nic do robienia, czyli to na czym najbardziej nam zależało.
Pierwsze dwie noce spędziliśmy w Orchid Bungalows na samym środku plaży, gdzie już było niewielu ludzi by na resztę tygodnia przenieść się do niemal* opustoszałej eco village na skrajnym prawym brzegu plaży.
Brak klimatyzacji początkowo budził mieszane uczucia, mimo iż na lądzie ustawialiśmy temperaturę ok 27-28 stopni to tutaj brak tej możliwości choć drobnego ochłodzenia się do snu wydawał się problemem. Jak się jednak okazało, dobry wiatrak mieszający gorącą zawiesinę wokół był całkowicie wystarczający.
Zapomnij o necie, zasięg komórek zero, brak wifi i prąd tylko w godzinach 18-6 rano, przełączyliśmy się w tryb niemal samolotowy – rozbitkowy 🙂
Dnie wypełniały nam rozmaite skomplikowane zadania, które planowaliśmy ze szczegółami dzień wcześniej. Zaniesienie prania do odległej o 100m recepcji może naprawdę trwać kilka godzin bo przecież najpierw kawa, potem zebrać dwie pary koszulek i spodenek do worka, potem kąpiel w przyległym bajorku pod wodospadem, potem oczekiwanie na wyschnięcie na leżaku pod palmą, wtedy gdy się zgłodnieje to coś zjeść, potem pójść na 50 metrowy spacer do bungalowa, tam trzeba odpocząć by w końcu zebrać się w sobie i zanieść worek do końca nie wiedząc czy pan zrozumiał, iż chcemy to wyprać a nie oddać.
Najdłuższą wyprawą jaką zaliczyliśmy był spacer do lokalu Secret Paradise na hamburgera z Barakudy (jezusmariajakietodobre) by po tym śniadaniu przejść z poznaną wcześniej finką Sonją przez dżunglową ścieżkę na drugą stronę wyspy na osamotnioną Lazy Beach gdzie woda jeszcze czystsza i choć szybciej głęboka to jednak nadal gorąca, pusta niemal plaża i doskonałe stosunkowo niedrogie koktajle w jednym jedynym barze nieopodal zapraszająco bujających się hamaków wśród ratujących cieniem przed słonecznym poparzeniem palm ( i czegoś co określiliśmy jako azjatycki świerk).
Życie na wyspie to nie przelewki, mimo iż udawało nam się wieczorem opróżnić wystarczającą ilość Klangów by zbudować z nich mini Angkor Wat ku uciesze miejscowych ziomków z baru a w szczególności Bong Nano aka Captain Office, wiecznie brechtającego rezydenta ogarniającego fajne łajby na ląd. Udoskonaliliśmy do perfekcji robienie nic, poznając granice pustki zmieniając się powoli w ameby o wzroku wpatrzonym w odległą nicość czekając na czas. Ten ostatni jednakże płynął nieubłaganie i nim się spostrzegłem, nagle byliśmy już po tygodniu z powrotem na Sihanoukville by transferować się do Phnom Penh..
Skutkiem ubocznym pobytu w raju, okazał się w moim przypadku problem z zebraniem słów do ułożenia konkretnego zdania przez kilka dni.. dosłownie brak słów. (choć zaczęło się już na miejscu gdy zamawiając kawę, poprosiłem z pełnym przekonaniem o White Milk, robiąc pani kelnerce konfuzję a rozbawiając Krzyśka do rozpuku). Może to objawy choroby psychicznej ale i tak będę to wspominać z pełną przyjemnością.
„Turn on, tune in, drop out” bez narkotyków. Luzometru nawet nie ma co sprawdzać, było grubo poza skalą.
* z wyjątkiem gdy do pobliskiej przystani przybijał statek pełen chińskich fototurystów z których codziennie kilkoro zapędzało się w nasze rejony by zrobić kilkaset zdjęć na kamieniu i przy liściu, pokazując liść i pokazując kamień. Co ciekawe byli oni w drastyczny sposób przeganiani z naszej ulubionej restauracji nieopodal, przez khmerskiego managera krzyżującego sobie ręce na klacie kulturalnie dziękując im za próbę wizyty słowami : „No! Go Away!”.